środa, 28 czerwca 2017

Komturia Królowej Maud

Antarktyda, Góry Królowej Maud 

 Dzień dzisiejszy.

                 Część I
             

  Dobiegało końca Antarktyczne lato. Pomimo tego, że słońce jeszcze górowało nad horyzontem, jego blask nie był już tak jasny 
i ciepły jak w pełni sezonu. Jego tarcza przechodziła z barwy pomarańczowej w bladoróżową zwiastując rychłe zniknięcie 
za horyzontem na dobrych kilka miesięcy.
  Spod przykrytego zbitą warstwą śniegu lądolodu, tu i ówdzie wystawały wysokie zręby skalne. Były one efektem wywierania ogromnych ciśnień w skorupie ziemi, oraz skutkiem działania na ląd naprężeń, spowodowanych ciężarem lodu. Niektóre z brunatno – czarnych grani miały całkiem potężne rozmiary. Na kilkadziesiąt metrów wznosiły się ponad powierzchnię lodu. Tworzyły 

coś na kształt ciemnych wysp pośród białego, arktycznego krajobrazu.     Ostre, postrzępione krawędzie wyglądały jednak mało zachęcająco, jeżeli chodzi o wspinaczkę.
  Mało kto wiedział, że w tym niegościnnym klimacie istnieją wojskowe fortyfikacje. Był to powstały w pierwszej połowie XX stulecia system schronów. Kompleks ośmiu podziemnych bunkrów, dwóch zamaskowanych lodem lotnisk i jednego portu dla łodzi podwodnych. Wszystkie segmenty łączyła sieć ukrytych pod lodem, betonowych korytarzy. Wybudowana przez nazistów baza miał posłużyć  do podboju świata.


   Rychły koniec II wojny światowej spowodował, że fortyfikacje porzucono na kilka dziesięcioleci.
  W latach siedemdziesiątych XX wieku bazą zainteresowali 

się członkowie „Zakonu Świętego Michała Archanioła – Pogromcy Demonów”. Była to tajna organizacja. Mało kto we współczesnym świecie zdawał sobie sprawę z prawdziwego celu jej istnienia. Członkowie bractwa 
byli spadkobiercami średniowiecznego, tajnego zakonu rycerskiego, którego powołaniem była walka z demonami. W XVIII wieku Watykan uznał zakon za archaiczny, niepotrzebny wręcz niebezpieczny i obłożył go ekskomuniką.
  Członkowie zakonu nie zakończyli swej działalności. Założyli bractwo Św. Michała Archanioła. 
   Działając pod jego szyldem kontynuowali walkę z siłami Pandemonium w Królestwie Ziemi, wciąż rozszerzając zakres swych wpływów.
  Starożytne traktaty, opisujące „szczelinę do piekła” ukrytą wśród lodów Antarktydy ściągnęły uwagę Zakonu na Ziemię Królowej Maud. Pozostałości nazistowskich bunkrów świetnie nadawały się na miejsce ukrycia komturii. Tak powstało zgromadzenie zakonne z siedzibą w „Nowej Szwabii”, zwane „Komturią Królowej Maud.
  Z dala od zgiełku współczesnego świata, po za zasięgiem większości satelit istniała ukryta komórka Zakonu Świętego Michała Archanioła, której przeznaczeniem było strzec antarktycznych wrót        do piekła.
  Grupa polarnych łazików stał kilka kilometrów od „Wilczej Skały”. Był to jeden ze zrębów, którego wystająca grań przywodziła na myśl pysk wyżej wymienionego zwierzęcia.
  Tylko ten, kto wiedział gdzie szukać, miał szansę dostrzec ukrywający się wśród śniegu i skał, oddział zakonników.
  Każdy z nich uzbrojony był w broń etatową: półtora ręczny – konsekrowany miecz oraz karabin automatyczny AK-47 

z celownikiem laserowym i magazynkiem wypełnionym srebrnymi kulami.
W innych częściach świata rycerze zakonni używali nowocześniejszej broni palnej, jak M16A4,
czy ARX-160. W warunkach polarnych stawiano jednak 
na niezawodność wysłużonych „Kałasznikowów”. Ta prosta w konstrukcji broń strzelała w każdych warunkach,
 nawet przy niezwykle niskich temperaturach.
  Rycerze komturii Antarktycznej przywdziewali nieco inny strój, niż pozostali członkowie zakonu. Zwyczajowe szarobrunatne, proste habity zamienili na bardziej praktyczne zimą białe, podszyte kożuchem z futrzanym kapturem.
  Każdy członek wyprawy miał wojskowe szelki i pas z komorami a przy nich parę przydatnych rzeczy, takich jak granaty, latarka, noktowizor, nóż, zapasowe magazynki. Strój dopełniały polarne wersje wojskowych czapek, szalików, rękawic, spodni, ocieplaczy i butów.
No i nie można było zapominać o okularach chroniących oczy przed mrozem i wiatrem.
  Dwudziestu uzbrojonych po zęby ludzi okrążyło „Wilczą Skałę”. Skradając się pośród śniegu i lodu dotarli na ustalone pozycje. W skupieniu czekali na dalsze rozkazy. 
Obserwowali kręcącą się u podnóża postać. Nie był to człowiek. Coś o wzroście dwa i pół metra, chude, z prześwitującymi przez skórę żebrami. Miało łysą głowę ze szpiczastymi uszami i mocno zdeformowaną twarzoczaszką. Z czarnych oczodołów ziała pustka, nos był spłaszczony i zadarty
ku górze, jak u mumii. Spod wąskich wyschniętych warg wystawały żółte, nierówne zębiska 
z dwoma wyraźnymi kłami. Stworzenie miało nienaturalnie długie ręce i patykowate palce, zakończone twardymi szponami. Jego chude nogi przypominały szczudła, obciągnięte cienką, pomarszczoną warstwą sera pleśniowego. Spod łopatek wystawały obciągnięte błoną skrzydła. Skóra istoty miała nienaturalnie szarą barwę.
  Stworzenie tkwiło u podnóża formacji geologicznej i zawzięcie grzebało w śniegu, rozgarniając 
go na boki pazurami.
  Istoty z piekieł mają niezwykle wyczulony słuch i wzrok. Podejście takiego stwora jest niezmiernie trudną sprawą. Tego dnia rycerze zakonni mieli jednak szczęście. Kreatura kompletnie pochłonięta była pracą i nie zwracała uwagi na otoczenie.
  Przy jednym z występów skalnych przysiadł wysoki mężczyzna o jasnej brodzie, niebieskich oczach i lekko krzywym nosie. Był to Zygfryd Dovlencraft – porucznik drugiej kompanii polarnej. Gestem ręki nakazał się zatrzymać trzem innym, podążającym za nim zakonnikom. Ci natychmiast padli 
w śnieg, czekając na dalsze polecenia.
  - Zajęliście pozycje? – Rzucił do małego mikrofonu przy twarzy. W słuchawce komunikatora zabrzmiało kilka głosów potwierdzających.
  Oficer podniósł okulary, wyciągnął z futerału lornetkę elektroniczną i przyłożył do oczu. Migający zielenią krzyżyk sam obrał cel i zogniskował soczewki. Dovlencraft zobaczył potwora 
w przybliżeniu. Miał opanowaną w jednym palcu „Klasyfikację piekielnych pomiotów” według Hoffmana.
  - „Uruszukin” – wyszeptał do mikrofonu. – Klasa trzecia. Jakieś cztery i pół tysiąclecia. Średnio niebezpieczny. Nie można dać mu wzbić się w powietrze, bo wtedy zrobi się naprawdę ciężko…
   - Zająłem pozycję – z komunikatora dobiegł głos snajpera. – Czekam na sygnał.
   - Strzelać bez rozkazu – rzucił krótko Dovlencraft.
   Porucznik wyjrzał zza skały. Przystawił do oczu lornetkę.
  Rozległ się huk pojedynczego wystrzału. Po nim nastąpił świst. Zygfryd zobaczył przez lornetkę, jak pocisk sięga celu. Kula trafiła w plecy tuż pod łopatkę, przy skrzydle. Stwór wyprężył się w tył jak struna, zawył przeraźliwie.
   Srebrny pocisk nie mógł go zabić. Nie konsekrowano nabojów, ponieważ kontakt z prochem 
i siarką pozbawiał ich nadnaturalnych właściwości. Metale szlachetne, używane do produkcji nabojów jedynie osłabiały i spowalniały demony. Robotę trzeba było wykończyć przy pomocy wody święconej, modlitwy, bądź dobrze konsekrowanego, specjalnego ostrza.
   - Teraz! – Zawołał porucznik.
  Rozległa się kanonada kilkunastu karabinów automatycznych. Srebrne kule bezlitośnie dziurawiły ciało stwora. Ten jedynie zasłaniał ręką głowę.
  Rycerze okrążyli demona i wolno podchodzili do niego, nie przerywając ostrzału. Raz po raz któryś z zakonników sprawnie wymieniał magazynek, by kontynuować kanonadę.
 Po chwili łowcy demonów stali już w odległości dwóch metrów, od wijącego się pod gradem pocisków stwora. Skończyły się naboje. Demon chciał ten fakt wykorzystać. Ostatkiem sił próbował wzbić się w powietrze. Podziurawione błony na skrzydłach nie nadawały się do lotu. Opadł 
na kolana. Jeden z zakonników błyskawicznie dobył miecz sądząc, ze szybkim cięciem zakończy sprawę. Bestię trzeciej klasy nie dało się łatwo zaskoczyć. Stwór zerwał się błyskawicznie, chwycił rycerza za nadgarstek i jednym kłapnięciem szponów rozpruł mu krtań, gardło i grdykę.
  Dovlencraft wyciągnął z kabury rewolwer – Smith & Wesson, model Magnum 44 z pociskami 11,2mm i wypalił trzy razy. Dwa pociski trafiły demona, jeden dobił konającego w konwulsjach mnicha.
   - Atakować na rozkaz! – Warknął wyciągając miecz.
  Pozostali zrobili to samo.
 Demon tym czasem wył ryczał, szczerzył kły i wymachiwał długimi łapami, próbując odstraszyć napastników. Był otoczony, przyparty plecami do skały. Porucznik doskonale wiedział, że trzeba wybrać idealną chwilę do skoordynowanego ataku. Tylko w ten sposób można było uniknąć strat.
  - Teraz! – Zawołał i wypalił pozostałe w magazynku pociski.
 Rycerze skoczyli kupą, jak stado wilków. Kiedy jedni absorbowali uwagę stwora inni atakowali mieczami z tyłu lub z boku. Konsekrowane, święte ostrza zadawały dotkliwe rany. A gdy stwór chciał ich odpędzić odskakiwali, robiąc miejsce następny nacierającym. Taktyka „wilczego stada” opłaciła się. Po kilkunastu minutach Uruszukin padł na kolana ciężko dysząc. Słabość piekielnego pomiota wykorzystał Dovlencraft – błyskawicznym pchnięciem wbił swój miecz w pierś potwora. Następnie cięciem odrąbał mu łeb.
  Stwór padł martwy na podłoże. Ciemnogranatowa posoka oblała biały śnieg.
  Porucznik dla pewności jeszcze rozpruł klatkę piersiową bestii i wyrwał jej serce.
  - Posprzątajcie tu – powiedział wrzucając organ demona do plastikowego worka.
 Dovlencraft stanął przy skale i obserwował krążących wokół zakonników. Po godzinie, porządkowanie terenu dobiegało końca.
  - Poruczniku! Tu coś jest! – Zawołał jeden z młodszych rycerzy.
  Zygfryd bez entuzjazmu, ruszył w kierunku dziury, którą wydrążył demona, a przy której operował teraz Antonio de La Pena młody rycerz z Andaluzji, który przybył na biegun wraz z ostatnim uzupełnieniem. Miał koło 180 cm wzrostu, śniadą cerę, ciemne oczy i skryte pod kapturem krótkie kręcone włosy.
  - To jakiś dziwny metal – powiedział.
  Oficer nachylił się nad wykopem. Wewnątrz, spod warstwy śniegu rzeczywiście wystawał fragment niezidentyfikowanej, większej całości. Na pierwszy rzut oka faktycznie znalezisko przypominało metal. Ale dźwięk, który wydało, kiedy stuknął w nie saperką de La Pena sugerował, że może to 
być inny materiał.
  Dovlencraft wskoczył do dziury, odgarnął ręka śnieg z powierzchni. Były tam napisy w jakimś obcym, zapewne starożytnym języku.
 - To chyba pismo an’hariel – mruknął. – Trzeba byłoby ściągnąć tu Balotellego, on się zna na starych sanskrytach…
 - Nie zdążymy! – Zawołał z góry Wierzbicki. – Ze wschodu nadciąga burza śnieżna. Za parę godzin nie będzie śladu po tym miejscu!
 Piotr Wierzbicki był snajperem w oddziale Dovlencrafta. Nim został zakonnikiem, służył 
w jednostkach specjalnych. Pomimo tego, że pozostali rycerze w arktycznych warunkach trochę mniej dbali o wygląd. Częściej niż normalnie pozwalali sobie na przetłuszczone, długie włosy 
i niechlujne brody, to dawny komandos wciąż preferował wojskowy „sznyt”. Zawsze dbał o to, żeby kark  był właściwie wygolony a swoje ciemne włosy pozostawiał nieco dłuższe jedynie na górze. Miał szare oczy, lekko garbaty nos i wąskie usta w których często zagryzał wykałaczkę. Pomimo swoich trzydziestu lat, był niezwykle doświadczonym żołnierzem. Brał udział w licznych misjach wojskowych na całym świecie. Porucznik cenił jego wiedzę i umiejętności.
  - Dobra, weźcie jeszcze dwóch ludzi i spróbujcie odkryć większą powierzchnię – powiedział dowódca do podwładnych. Spojrzał jeszcze na niebo i dodał. – Macie jakąś godzinę, nie dłużej.
  Zygfryd kazał przyprowadzić pojazdy bliżej. De la Penii i Wierzbickiemu po około czterdziestu minutach udało się odkryć cały artefakt.
   Dovlencraft obejrzał znalezisko. Było prostokątne, miało jakieś dwa metry długości i osiemdziesiąt centymetrów szerokości. Niemal w całości pokrywały je obce piktogramy.
   - Co to jest? – Mruknął oficer.
   - Wygląda jak sarkofag – stwierdził Antonio.
   - Jakby co, da radę wyciągnąć to z lodowca – stwierdził Wierzbicki.
   - Nie wiem… Może lepiej tego nie ruszać? – Parsknął de La Pena.
   - To co robimy poruczniku? – Westchnął stary komandos.
   - Cholera! Jeżeli to zostawimy Vallenvart znowu będzie miał pretensje, że artefakt porzucono,
bez sprawdzenia jakie niesie zagrożenie – mruknął oficer. – Wyciągnijcie to, tylko ostrożnie… 
Jeżeli natraficie na jakieś pieczęcie bądź plomby to lepiej ich nie ruszajcie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz