środa, 28 czerwca 2017

Początek



Odcinek 1



172 000 lat p.n.e.



               Jeszcze niespełna sześćdziesiąt tysięcy lat wcześniej wysoka na cztery kilometry czapa lodowa obejmowała północ kontynentu amerykańskiego, Skandynawię, Brytanię, Islandię, sięgając przez kanał La Manche, aż po Alpy  

i podgórze Karpat Północnych.
              Właśnie dobiegał końca okres odwilży, która trwała na ziemi, po ustąpieniu jednego z największych lądolodów, obejmującego północną półkulę globu. W rejonie morza, zwanego potem „Śródziemnym”, wielkiego jeziora 

na północnym wschodzie, oddzielonego odeń skrawkiem lądu dardanelskiego i rejonu „Żyznego Półksiężyca” znanego 
w dalszych okresach historii „Bliskim Wschodem” panował, jeszcze przyjazny, umiarkowany klimat, dzięki któremu rozkwitało życie.
                  Było wczesne popołudnie. Słońce górowało niemal w zenicie, oblewając swym żarem wielką, trawiastą równinę.
Daleko, na północy widoczne były bielące się szczyty wysokiego łańcucha górskiego. Gdzieś spośród postrzępionych wierzchołków serpentynami w dół schodziły dwie wielkie rzeki: Chiddekel i Purattu. U podnóża gór zbaczały: jedna na wschód, druga na zachód, wydzielając 
po środku szeroki pas równinny, pokryty sawanną.
          Brzegi wielkich rzek porastała bujna, zielona roślinność. Trawy, trzciny, tatarak. Nie brakowało też drzew lubiących podmokłe, przybrzeżne błota, jak wierzby i topole. W miarę oddalania się od wody zmieniał się krajobraz. Wpierw była puszcza. Rosły w niej dęby, klony, olchy, brzozy. Poniżej zwalone pnie pokrywały pnącza winne, bluszcz. W wilgotnym klimacie nie brakowało też zielonego mchu, porostów, skrzypu i paproci.


       Za knieją, w głębi lądu rozciągał się step. Pośród wysokich na kilka metrów, pożółkłych traw wyrastały pojedynczo potężne baobaby, oraz karłowate palmy. 
Najwięcej było tam jednak kłujących, niskich akacji 
o charakterystycznie spłaszczonych od góry koronach.
         Zwierzęta przebywały głównie blisko brzegów rzek. 
Tam rosło najwięcej jadalnych roślin, a przede wszystkim znajdowała się woda. W silnym nurcie Chiddekel spotkać można było krokodyle. W przybrzeżnym błocie taplali 
się dalecy krewniacy słoni – Mastodonty. Zwierzęta te były wielkie. Miały grubo ponad cztery metry w kłębie. Posiadały długą trąbę, ogromne wygięte ciosy i nieduże w porównaniu do słoni uszy. Przypominały przerośniętego, łysego mamuta.
              Nieco dalej wśród traw wylegiwał się prehistoryczny pancernik. Gliptodont był wielkości Wolgsvagena garbusa 
i nie lubił, kiedy ktoś go niepokoił. Kostne narośla pokrywały jego głowę. Korpus ochraniała pokaźna skorupa z płytek 
a długi ogon kończyły szpiczaste kości, tworzące jakby maczugę.
          Niewysokie wierzby, porastające brzeg obgryzał wielki na sześć metrów kuzyn leniwca: Megatherium. Zwierze miało długą, kosmatą szyję rościągnięty pysk, szeroko rozstawione oczy. Wielkie łapska kończyły długie, cienkie pazury. Masywne ciało pokrywała w całości brunatna, gruba sierść.
             Nie brakowało też przodków wielbłąda. Jednogarbna bestia przypominała dromadera. Była nieco masywniejsza 
i większa od współczesnych kuzynów. W kłębie wielbłąd miał jakieś trzy i pół metra wysokości.
            W zaroślach czaiła się grupa Smilodonów. Szablozębnych kotów wielkości lwa. Wielkie drapieżniki posiadały zwarty, umięśniony korpus, silne łapy zaopatrzone w ostre pazury, krótki ogon. Z ich kocich pysków sterczały dwa charakterystyczne zakrzywione kły. Zwierzęta szykowały się do polowania. Złoto brązowa, cętkowana sierść pomagała w maskowaniu, pośród wysuszonej trawy.
             Na drugim brzegu rzeki skowyczały psowate. 
Hieny jaskiniowe, wyglądem nie odróżniały się zbytnio 
od współczesnych. Były jednak od nich dwa razy większe. Mimo swych potężnych rozmiarów, nie odważyły 
się zaatakować gigantycznego, mierzącego ponad cztery metry słonia leśnego, przechadzającego się pośród drzew 
w poszukiwaniu pożywienia.
       Nagły, nienaturalny rozbłysk przeciął błękitne niebo. Znad chmur wypłynął z rykiem silników wielki transporter. Miał szeroki, pudełkowaty kadłub, zwieńczony owalnym dziobem. Z tyłu znajdowały się stateczniki wraz z silnikami rakietowymi. Po bokach sterczały trójkątne, szerokie skrzydła mocowane od góry kadłuba.
       Powietrznemu statkowi asystowały cztery mniejsze jednostki. Te z kolei z przodu posiadały podczepione okrągłe silniki z dyszami spuszczonymi do dołu, tak, by gazy wylotowe omijały przypięty za nimi na grubych stalowych linach kokpit. Te małe czteroosobowe maszyny przypominały mknące po niebie rydwany.
        Wszystkie maszyny odleciały z zawrotną prędkością 
na południowy wschód, by po chwili osiąść wśród trawy 
na szerokiej równinie.
         Kiedy pył opadł, otworzyła się rampa transportera. 
Z wnętrza wysiadła w szyku marszowym trzydziestoosobowa grupka odzianych w biomechaniczne skafandry postaci.
Proporcjami ciała i wzrostem przypominali do złudzenia współczesnego człowieka. Mieli podobną wielkość głowy, długość rąk i nóg. Modelowy tułów z wyraźnie zaznaczonymi ramionami. Przed działaniem atmosfery ziemskiej chroniły ich egzozbroje, wykonane z połyskującego poświatą metalu. Uniformy posiadały zamknięte hełmy. Część twarzową skrywała metalowa maska z wąską szybką na wysokości oczu.
           Tors ochraniał kirys złożony z łączonych płyt, wspomagany systemem serwomotorów. Skomplikowany mechanizm zbudowany był z elastycznych włókien imitujących mięśnie. Piersiowe, zębate i międzyżebrowe ochraniały obszar klatki piersiowej. Część brzuszna zbroi stanowiła zwarty mięsień prosty. Do grzbietu umocowane były podwójne stelaże w kształcie spojlerów.
Naramienniki okrywały płyty ze sterczącą w górę gładką osłoną szyi. Niżej znajdowały się bicepsy i tricepsy 
z dewerytu. Całość do złudzenia przypominała okrytą blachą muskulaturę z butami, nałokietnikami, karwaszami oraz masywnymi naramiennikami, podobnymi do tych, 
ze średniowiecznych zbroi płytowych.
Nosili też uzbrojenie: Przez plecy przewieszone mieli miecze, w dłoniach dzierżyli dwuręczną broń energetyczną 
z charakterystycznie rozszerzoną lufą.
           Przybysze, trzymając odbezpieczone miotacze sprawnie rozbiegli się wokół pojazdów, zapadając w trawę.
          Kiedy byli już na pozycjach, zgłaszali gotowość. Nadszedł czas na pozostałych.
          Po żołnierzach z pojazdów wysiedli, taszcząc skrzynki pracownicy cywilni. Ich pancerze były identyczne z tymi wojskowymi, różniły się jedynie krzątałem stelaża na plecach oraz kolorystyką. Żołnierze nosili czarno błękitne, 
bądź czarno czerwone z podwójnymi spojlerami, montowanymi przy łopatkach. Natomiast cywile srebrno żółte z sześcioma listwami, przymocowanymi symetrycznie wzdłuż kręgosłupa.
        Jeden z naukowców wyciągnął niewielki, błękitny kamień i nasadził go na płaską skrzynkę, którą wyniósł z pojazdu. Kryształ zamigotał. Po chwili wyświetlił trójwymiarowy obraz, mapę terenu, w którym się znajdowali.
        Był to czas przesilenia letniego. Tak więc na półkuli północnej słońce świeciło najdłużej w roku.
         Przybysz włączył mapę nieba. Trójwymiarowy emiter wyświetlił układ gwiazd, jaki można byłoby zobaczyć na nieboskłonie, gdyby nie dzienne światło słoneczne. Odtworzył plik zawierający konkretne ułożenie ciał niebieskich. 
Te widniały na czerwono. Nałożył je na posiadaną mapę. Matryca szybko wybrała miejsce, z którego gwiazdy i planety tego dnia wyglądały identycznie jak na czerwonym diagramie.
          - Sa’elu, jesteśmy bardzo blisko – powiedział podekscytowany naukowiec – położenie bazy Zoela to tysiąc dwieście metrów na północ i czterysta dziewięćdziesiąt 
na zachód!
           - Dalej pójdziemy piechotą – oznajmił pełniący obowiązki dowódcy misji Sa’el. – Ty będziesz prowadzić Szemhazeju – zwrócił się do towarzysza zawiadującego dziwnym urządzeniem.
           Ruszyli na północny zachód. Trójwymiarowy obraz matrycy wyświetlał kierunek, w którym ekspedycja miała podążać.
            Przejście dystansu, jaki dzielił ich od celu zajęło 
im niespełna piętnaście minut. W końcu urządzenie naprowadzające pokazało punkt zerowy. Szemhazej stanął 
w miejscu.
         - To tutaj – powiedział.
          Pozostali rozglądali się wokół. Jedyne co widzieli to akacje i pożółkłą trawę, pokrywającą wielką, spaloną słońcem równinę.
          Sa’el podszedł, spojrzał na trójwymiarowy ekran, by upewnić się, że wskazania są właściwe. Były.
       - Tu nic nie ma – Parsknął. Rozejrzał się. – ktoś ma jakieś sugestie?
       - Może „obiekt” znajduje się pod ziemią – powiedział Lewiataniel. Oficer techniczny. – Potrzebuję induktora fal. Przeprowadzimy sondę sejsmiczną terenu i za parę godzin wszystko będzie jasne.
       - Serafinie Sa’elu – wtrącił jeden z żołnierzy – 
jeśli można…
           Na piersi ów żołnierz posiadał insygnia majora. Raźno wyszedł do przodu. Stanął obok uruchomionej matrycy.
        - Cofnijcie się – powiedział do pozostałych. – Sugeruję nawet, by się położyć…
          Wziął miotacz, przestawił na pojedynczy ogień 

i zmniejszył moc do ogłuszania. Odwrócił się następnie 
w prawo i wypalił. Świetlny promień pomknął daleko, znikając gdzieś za widnokręgiem. Następnie zmienił pozycję 
o dziewięćdziesiąt stopni i jeszcze raz wypalił. Tym razem promień zachował się zupełnie inaczej. Uderzył w pole energetyczne, wzbudzając na jego powierzchni kręgi, zupełnie jak na tafli wody. Po chwili nastąpił brzdęk. Zza zasłony wypadł odłamek granitowej płytki. Fragment przekoziołkował kilka razy po ziemi i zarył się w pisaku. Któryś z cywili podniósł odłamek. Obejrzał. Przy jednej z krawędzi dostrzegł napis w swoim ojczystym języku. Był to bardzo drobny ciąg znaków i trzeba było wytężyć wzrok, bądź użyć trybu „lupy” zawartego w oprogramowaniu egzopancerza.
             - No, no interesujący sposób, przeprowadzania badań naukowych – parsknął – Sa’el.
            - Rzekłbym typowy dla Cherubinów – mruknął 

pod nosem Lewiataniel.
            - Jak cię zwą? – Spytał dowódca ekspedycji.
            - Jestem Rafael – powiedział żołnierz – major Stołecznej Akademii Wojskowej.
             - Jesteś sprytny – rzekł Sa’el – wiedz, że twój talent zostanie doceniony w postaci awansu.
             - Dzięki ci czcigodny Serafinie. – Skinął głową oficer.
Tym czasem Lewiataniel wyciągnął prawą dłoń do przodu. Miał na nią nałożone niewielkie urządzenie, emitujące płaską wiązkę. Na lewym przegubie znajdowała się kryształ matrycy, wyświetlający szeregi symboli, stanowiących dane odczytu. Błękitny promień skanera ślizgał się po polu energetycznym.
             - Nie da się zbadać wnętrza tego zakłócenia. – wzruszył ramionami. – potrzeba mi czegoś potężniejszego 

do prześwietlenia tej struktury…
             - Daj spokój – parsknął inny z oficerów.
                 Ten nosił insygnia pułkownika. Odbezpieczył broń. Podszedł do anomalii. Wpierw ostrożnie dotknął palcem. 

Ta zachowała się zupełnie jak woda, delikatnie zafalowała, 
nie czyniąc pod naporem żadnych przeszkód.
           Oficer ostrożnie wsunął dłoń, nadal nic się nie działo. W końcu ruszył do przodu znikając za energetyczną barierą.
            - Baalelu – zdążył jedynie krzyknąć dowódca misji.
                Przez chwilkę panowała cisza. Pozostali w napięciu obserwowali, miejsce, w którym zniknął pułkownik. Oficer 

w końcu wynurzył się z pola.
             - Żyjesz – odetchnął z ulgą Lewiataniel.
             - No, żyję, żyję – parsknął pułkownik.
             - Nic ci nie jest? – Spytał Rafał.
             - W porządku.
             - Co tam jest? – Zapytał Sa’el.
             - Hm – chrząknął – nie wiele… sami możecie się przekonać. Chodźcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz