czwartek, 29 czerwca 2017

Pan Podziemia

                Część V

- Jeszcze chwila! – Powiedział Rafał do oficerów wyglądając przez dziurę w ułożonym z bali 

i ziemi szańcu.
Prócz niego za usypanym wałem, poprzetykanym palisadami siedziało trzydzieści tysięcy zwierzchności. Każdy ubrany 
w egzozbroję,  z mieczem 
i gotowym do salwy miotaczem plazmy. 
         Z drugiej strony szli lotani. Dziwaczne, zdeformowane dwu 
i pół metrowe wielkoludy o dwóch zlewających się ze sobą twarzach.
       - Michał zgłoś się – powiedział Rafał do komunikatora.
       - Co jest? –W słuchawce zabrzmiał głos dowódcy serafinów.
       - Kończy nam się czas – szepnął wódz zwierzchności. – Wróg rozdziela swoje dywizje. Lotani zaraz nam wejdą na głowę...
      - Powinniśmy poczekać aż zgaśnie fioletowy promień. – stwierdził dowudca serafinów. – Dopóki Baal ma dostawy wciąż nowych żołnierzy nawet zmiecenie obecnych wojsk będzie chwilowym sukcesem.
      - To co mam zrobić? Wyjść do nich, powiedzieć, że nie jesteśmy jeszcze gotowi 
i poprosić, żeby zaczekali? – parsknął z irytacją Rafał. – Musimy działać…
       W komunikatorze, przez pięć sekund trwała cisza…
     - Dobra, ruszamy – zarządził w końcu Michał.
     - Ognia! – zawołał Rafał.
    An’hariel wyskoczyli zza szańca i rozpoczęli ostrzał z miotaczy. Wpierw szły pojedynczo jaskrawo zielone salwy. Pociski śmigały tworząc wyrwy w szeregach napastników. Po chwili ciąg zielonych linii, bezlitośnie kładł na ziemi, niczym ścięte łany kolejne oddziały wroga. Bardziej sprawni w modlitwach an’hariel zamiast salw z miotaczy słali na lotanów gromy, lód, ogień i boską światłość, ścierając ich całymi pułkami.
    Widząc to Baal Zebul postanowił wzmocnić siły, atakujące umocnienia zastępów zwierzchności.
     - Himery, asagi! – warknął basem. – Wesprzeć środek!
     Potwory ruszyły karnie. Wpierw marszem w ustalonym porządku. Zwarte kwadraty złożone z maszerujących żołnierzy, wyglądały złowieszczo, strasznie. W miarę, 
jak przyśpieszali szyk zaczął się rozjeżdżać. Wrzawa rosła. Dziki krzyk z dziesiątek tysięcy gardeł przebijał nawet odgłosy szalejącej burzy.

       Po chwili zwierzęta z ludzkimi głowami i zniszczeni an’hariel tworzyli już jedną nieregularną masę która z impetem wpadła na niedobitków lotanów i zaczęła wpychać 
ich na pozycje zwierzchności. Wydawało się, że żaden wał ani szaniec nie zdołają powstrzymać tej, złożonej z tysięcy demonów fali. Wówczas Rafał stanął przed liniami an’hariel podniósł dłonie do góry i wypowiedział słowa modlitwy:
      - Elia Patre Ao’Malen Ve’Leon!
    Na prośbę archanioła Bóg rozłupał ziemię, tuż przed szańcem, tworząc wypełnioną magmą rozpadlinę. Na tak spreparowaną przeszkodę wpadli atakujący żołnierze Chaosu. Ci z przodu próbowali się zatrzymać, cofnąć. Gnana batogami z tyłu masa nie widząc zagrożenia spychała jednak bezlitośnie w rozpadlinę kolejne hufce. Wkrótce pozostała ledwie jedna trzecia tych, którzy atakowali. Dopiero wówczas, poganiacze asagów dostrzegli zagrożenie 
i dzikim piskiem wydali komendę do zatrzymania szarży.
       Rozległ się ryk silników. Niebo zasnuły dziwaczne pojazdy o dwóch silnikach, przywiązanych łańcuchem do ciągniętego kokpitu. Smugi ognia szły z dysz tworząc czerwony obłok wokół maszyn. Przedstawiciele homo sapiens, będący świadkami tego starcia nazwą 
je „ognistymi rydwanami”.
       Za sterami siedzieli serafini pod wodzą Michała. Podniebne rydwany zakołowały nad pobojowiskiem i spadły niczym drapieżne ptaki na cofających się wrogów. Umieszczone, przy silnikach działka pruły seriami pocisków plazmowych dokonując zniszczenia resztek nacierających wojsk.
       Wściekły Baal nie zamierzał się poddawać. Wnet do walki posłał kolejną grupę. 
Były to nipcharaopakhi. Stwory czarne jak sama czeluść Nahtra Mon Soula, przypominające trzymetrowe minotaury z szerokimi rogami, byczym pyskiem i humanoidalną postacią. Niezliczona czerń, ponad sto tysięcy ruszyła rycząc, wymachując toporami, drzewcem 
i bronią białą. Zawołał też posłaniec Chaosu obcym bolesnym dla uszu językiem zaklęcie. Potężne bloki skalne zostały wyrwane z ziemi. Niczym pociski pognały w kierunku rozdzielającej armie przepaści. Zawisły, a potem spadły tworząc kilkadziesiąt szerokich grobli poprzez rozpadlinę, którą utworzył Rafał. Opadająca sterta kamieni przysypała kilkudziesięciu an’hariel, stojących najbliżej krawędzi.
       Dużą część wojska ochronił archanioł błogosławieństwem.
       Uniósł rękę w górę, wyszeptał modlitwę. Tony materiału skalnego stanęły w powietrzu, jakby osiadły na niewidzialnej kopule. Potem Rafał, gestem dłoni cisnął zawieszonymi 
w górze skałami wprost na nacierające Nipharaopakhi. Kamienne pociski powaliły wielu spośród atakujących potworów.
      Na skrzydłach także działo się wiele. Blisko sto pięćdziesiąt tysięcy tolekampów na lewej flance próbowało zalać palisadę, wzniesioną przez zdziesiątkowane czterdziestotysięczne chóry legionu. Dowodzeni przez Adiraela, Basasaela an’hariel, bronili się dzielnie. Spychając kolejnych napastników. Wkrótce pod palisadą była już góra, ułożona z ciał obrońców 
i napastników. Stało się oczywistym, że trzymany kilometr dalej, siedemnastotysięczny odwód Sartaela i Rumjala będzie musiał włączyć się do walki, żeby nie przełamano lewego skrzydła.
        Po przeciwnej stronie pola bitwy, na zachodzie legion mierzył się z tiamatami. Czterej Archaniołowie Achonim, Rimmon, Olivier i Asradel rzucili wszystkie swoje siły: dwadzieścia sześć tysięcy wojska. A przeciwko nim było ponad sześć razy tyle wroga.
        Niebem raz po raz podążały pioruny kuliste i błyskawice. Wzywane modlitwą 
przez an’hariel, raziły skutecznie pokryte łuską stwory. Z każdym wyładowaniem 
w szeregach tiamatów powstawały wypalone wyrwy. Na palisadach trup słał się gęsto. Trudno było przełamać sprawną obronę świetnie wyszkolonych w boju, boskich posłańców. Poszczególne oddziały an’hariel, formowały okryte tarczami i najeżone setkami pilumów „żółwie”. Co jakiś czas kilka tarcz uchylało się. Skryci za nimi legioniści oddawali salwę 
z miotacza, bądź rzucali klątwę, po czym znikali pod ochroną pancernej formacji. Przeciwnicy kompletnie nie radzili sobie z tak ustawionym wojskiem. Jedyne co byli w stanie wymyśleć to tępe walenie w tarcze an’hariel.
       Na pobliskim wzgórzu czekali w odwodzie ze swoimi sześćdziesięcioma tysiącami wojska pozostali archaniołowie Królestwa Ziemi: Temiel, Remiel, Surieel i Raguel. Stali mniej więcej po środku linii an’hariel, tak by w razie potrzeby móc skutecznie i szybko wesprzeć dowolną flankę. Krew się w nich gotowała, widząc co się dzieje.
        Jeden z nich, barczysty mężczyzna o długich ciemnych włosach w granatowym pancerzu podjechał na skraj swoim skoczkiem, wspiął się na podnóżkach i wyjrzał w dal. Był to Raguel
       - Ruszamy! – Nadał przez komunikator.
       - Czekajcie aż zgaśnie promień! – powiedział przez radio Michał.
       - Cholera, a jeżeli nigdy to nie nastąpi? – Mruknął na oko dwudziestoletni szatyn o lekko kręconych, krótkich włosach.
       - Nie obawiaj się Temielu – powiedziała Surieel. – Ojciec wspiera nas i wskazuje ścieżki. Widzę jak światło gaśnie. Gabriel znajdzie sposób, by zamknąć „Czarną Bramę”.
       - Nie tracimy wiary – mruknął Remiel. – Wam tronom się wydaje, że skoro patrzyliście pierwsi w majestat Ojca, to macie prawo wywyższać się i wszystkich pouczać!
        Remiel był wysokim młodo wyglądającym blondynem z rozwianymi włosami i zazwyczaj szerokim uśmiechem.
       Suri nawróciła skoczka i stanęła przy archaniele władzy.
       - Próbowałam jedynie podnieść was na duchu – powiedziała. – Nie chcecie mojego wsparcia to nie będę się narzucała. A co do thon’ariel, nie masz prawa napadać mojego chóru. Gdyby nie my, nie podołali byście Samaelowi! Wojska „Rady Tymczasowej” zmiotłyby was u granic lasu Omine’Ail Kaloone!
       - Spokój! – Warknął Raguel. – Jak już będzie po wszystkim to będziecie mogli się nawet pozabijać! Teraz macie współpracować i wykonywać rozkazy!
       Cherubini Gabriela walczyli drużyną. Otoczeni przewarzającymi siłami asagów bronili się mądrze i roztropnie atakowali. Ich przeciwnicy byli potężni, lecz niedoświadczeni. 
Nie umieli przeciwstawić się taktyce cherubinów, którzy wzajemnie pomagali sobie w walce. Gdy jeden atakował, dwóch go osłaniało. Kiedy się cofali, to całym oddziałem, 
nie pozostawiając nikogo, bez ochrony. An’hariel wyczekiwali moment po czym uderzali, wycinając dwóch trzech przeciwników i znowu kryli się w formacji.
        Po kilku minutach siły były już wyrównane. Wówczas ku zaskoczeniu asagów cherubini uderzyli. Zafurkotały miecze, poszły w ruch czekany świsnął hatamak. Po strażnikach Czarnej Bramy nie pozostało nic.
       - Kalelu! – Gabriel zwrócił się do oficera naukowego. – Wyłącz ten portal, zanim znowu coś tu przyleci!
         Oficer naukowy odnalazł źródło fioletowego światła. Emitowała je matryca, taka, jakich używali an’hariel. Ta jednak wyświetlała trójwymiarowy obraz jakiegoś obcego algorytmu.
Kalel otworzył panel na rękawicy i uruchomił skanowanie. Zielony, rozszczepiony promień rozpoczął sprawdzanie matrycy.
       - Światło jest ściśle splecione z tym programem – stwierdził. – 
Wygląda na to, że matryca steruje mostem trans wymiarowym. Trzeba się zabrać 
za to bardzo ostrożnie… Bo uszkodzenie może spowodować nieprzewidziane…
        Gabriel spostrzegł kolejny impuls. Taki sam, jak ten, którym przybyła grupa asagów, którą właśnie przed chwilą rozbili cherubini.
        Nie czekając na to co tym razem pojawi się w rozbłysku, dowódca zastępu stołecznego podniósł hatamak i z całej siły rąbnął w matrycę.
       - … Skutki – dokończył Kalel.
       Oficerowi naukowemu opadły ręce. Stanął nieruchomo, czekając na nieopisany kataklizm, który w jego mniemaniu powinno spowodować uszkodzenie programu sterującego „Czarną Bramą”. Po kilku sekundach fioletowe światło zgasło, a portal do Nahtra Mon Soula zniknął. Stało się jasnym, że przewidywany kataklizm nie nadejdzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz