sobota, 1 lipca 2017

Pandemonium

       Część I

      W dole przepływała rzeka rozgrzanej do szkarłatu lawy. Czerwono pomarańczowa, gęsta
parująca maź, bulgocąc wyrzucała w powietrze śmierdzący siarką gaz. Niebo przesłaniały kłęby czarnych chmur. Nie były to jednak obłoki pary, tylko dym wyziewów wulkanicznych. Od swej powierzchni odbijały szkarłatną poświatę gorącej magmy. Rozgrzane powietrze falowało jego temperatura mogła wolno wypalić płuca.
           Wysoka, bazaltowa wyspa o zrębowych krawędziach urwiska sterczała nad powierzchnią rozżarzonego, bulgocącego błota. Pusta, pozbawiona wszelkiej roślinności góra posępnych skał z wyciosanym, jednym jedynym traktem. Wiódł on od kamiennego mostu, łączącego wyspę z resztą równie nieprzyjemnego twardego lądu, prosto pod sklepioną gotyckim łukiem bramę wielkiej twierdzy. Tell Gil’Eanor – stolica Pandemomnium pełna kamiennych pałaców, katedr 
ze strzelistymi wieżami, czarnych świątyń z witrażowymi oknami stanowiła jedyny element świadczący o istnieniu w tym obszarze jakiejś cywilizacji. Otaczający ją wysoki mur 
z basztami, blankami, wąskimi otworami strzelniczymi, wyposażonymi w baterie ogniowe, karabiny plazmowe dużego kalibru, oraz wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia i ziemia-powietrze miała zapewnić cesarzowi tej krainy bezpieczeństwo w przypadku buntu prowincji. O który nie było ciężko w tym rejonie. Cesarz słynął z brutalnych rządów twardej ręki. 
Nie było tak naprawdę innego sposobu, by zapanować nad prowincją. Piekielni kniaziowie każdą pobłażliwość zwykli pojmować jako słabość, powód do kolejnego buntu.
        Na kamiennym placu w Tell Gil'Eanor, trwał ostatni, przed wymarszem przegląd wojska. Legioniści stali zgodnie z przynależnością, podzieleni na centurie. Tworzyli równiutkie czworoboki w poszczególnych kohortach.
       Lucyfer z Rokitusem u boku krążył rydwanem pośród wojska sprawdzając gotowość bojową swych regimentów.
       Na obliczach obydwu d’hariel, czas spędzony w Pandemonium wywarł silne piętno. 
Ich skóra ściemniała, pomarszczona pokryta bruzdami dodawała lat. Także czerwone ślepia mocno zmieniały oblicza tych, którzy przed tysiącleciami wylądowali w piekle. Wszyscy buntownicy jako an’hariel wyglądali młodo i pięknie. Teraz przypominali raczej mężczyzn
 po przejściach w średnim wieku i nijak nie kojarzyli się z witalnością, jaką dawało życie wieczne w Edenie.
        - Nie są już tak liczni jak niegdyś – westchnął cesarz Pandemonium.
        - Nie są – przyznał minister – lecz jest nas wystarczająco, by dopełnić umowy z Edenem.
        - Lata wojen z Wiecznym Królestwem – uśmiechnął się ponuro władca piekła.
        - A teraz ruszamy realizować wspólny cel – dodał minister.
        - Pomyśleć Rokitusie, że zbudowałem to wszystko, by zniszczyć Królestwo Niebieskie – parsknął Lucyfer. – Już prawie zapomniałem jak tu było, przed naszym pojawieniem.


          12500 lat p.n.e.


    Gorący żar rozlewał się po skalnej wyspie, położonej na oceanie rozgrzanej do czerwoności magmy. Krajobraz wokół był szary, nieprzyjemny, monotonny. Wszędzie jedynie postrzępione, szare łańcuchy skalistych, bazaltowych gór, rozoranych głębokimi kanionami. Wszystko okryte brunatną mgłą i szkarłatnym blaskiem lawy.
    Niebo zasnuwały czarno – czerwone, gęste obłoki, stanowiące mieszaninę gazów i pyłu wulkanicznego. Powietrze falowało. Było tak gorące, że podpiekało wnętrzności.
    Krainę, zwaną Pandemoną od granic Edenu oddzielał porośnięty stepem, ogromny płaskowyż, zwany Tartarem. Przed laty istniała stanica, w której zastępy Wiecznego Królestwa pilnowały porządku wśród zagajników, jarów, strumieni i łąk tej krainy. Obecnie Tartar podupadał, brak ochrony an’hariel sprawiał, że ziemie te pustoszały. Po tysiącleciach, bez ochrony Wiecznego Królestwa stały się szarą pustynią.
      Na południe, za wyżyną Tartar rozciągała się dzika, gorąca kraina, podzielona na małe państwa-miasta. W każdym z nich rządził inny władca. Z reguły obierano na kniazia najpotężniejszego, lokalnego demona, który sprawował rządy twardej ręki za pomocą przybocznej drużyny. Woje ci trudnili się ściąganiem należności, danin, a także bezlitośnie 
i surowo karali tych, którzy nie chcieli bądź nie mogli sprostać narzuconym przez władcę datkom.
        
Lokalni kniaziowie, rządzili głównie w swoich miastach. Po za murami łatwo można było trafić na grasującą pomiędzy granicami państw-miast hordę. W tym rejonie dość powszechne były też watahy grasantów. Zbrojne oddziały, złożone z wyjętych spod prawa, oraz tych, którzy nie podporządkowali się narzuconym daninom. Horda i rozbójnicy były siłami, które pustoszyły wszystko, co stanęło im na drodze. W ostatnich czasach ilość grasantów znacznie wzrosła. Po wojnie z siłami Chaosu, an’hariel strącili tam niedobitki wielkiej armii, którą zgromadził Baal Zebul. Mijały lata. Niektórzy kniaziowie, włączyli 
do swych wojsk część potworów ocalałych z pogromu pod Szinear. Większość jednak 
ich zwalczała. Liczne wojny domowe sprawiły, że kolejne państewka podupadały. 
W Pandemonie zaczynało brakować sił, zdolnych podtrzymać jako taki porządek. Chaos pogłębił fakt, że w skutek buntu, po za granice Tartaru trafiła liczna grupa upadłych an’hariel. 
      Prócz kilku pomniejszych centurii, pośród krain piekła błąkał się też wielki legion. Armia zbudowana niegdyś przez Lucyfera do obrony Edenu przed siłami Chaosu, sprzeniewierzyła się tym, których miała chronić. Podniosła bunt przeciwko rodzajowi ludzkiemu za co została pobita przez zjednoczone siły serafiatu pod wodzą archaniołów i przepędzona po za Wieczne Królestwo do Pandemony.
       Na czele tej posępnej zbieraniny stał Lucyfer. Niegdyś wielki archanioł, który przewodził chórowi cherubinów. Teraz pokonany i upokorzony wyrzutek – d’hariel.
       Upadły wódz z zadrom w swym kryształowym sercu, wspominał dawną potęgę i chwałę, a myśli te były dla niego niezwykle bolesne. Przypominały mu one najcenniejszą rzecz, jaką utracił: możliwość słyszenia głosu Ojca. Frustrowało go to, że na jego pięknym, młodym obliczu pojawiały się coraz liczniejsze ślady działania sił pan demony: Zmarszczki na twarzy, brązowiejąca niezdrowo z każdym dniem skóra, czy nachodzący notorycznie „gróźliczy” kaszel.
          Lucyfer przemykał pośród skalnych pagórków a legion błąkał się wraz z nim. 
Nie z oddania, raczej z braku lepszej opcji. Inni d’hariel nie mieli wyboru. Nie mogli powrócić do Edenu, a pozostać samemu na pastwę grasantów, hordy, bądź drużyny któregoś z lokalnych kniaziów stanowiło pewnik poniesionej w męczarniach śmierci. Tak więc tkwili przy swoim dawnym wodzu, pomimo tego, że on przywiódł ich do klęski. Tylko w kupie d’hariel stanowili siłę zdolną odstraszyć potencjalnych napastników.
          W szerokiej dolinie, pomiędzy skałami siedzieli przyczajeni legioniści. Niedobitkowie armii uzurpatora. Przed nimi rozciągał się widok na postrzępioną, pustą, kamienną równinę, otoczoną szarobrązowymi skałami. Płaskowyż w dole usiany był kilkoma setkami ciał żołnierzy legionu.
        Lucyfer wydał rozkaz swemu przewodnikowi. 
        Tropiciel był nikczemną, zdeformowaną kreaturą. Miał szarą, pomarszczoną twarz, wysuszone usta, spod których sterczały krzywe, pożółkłe zęby. Szerokie, nienaturalnie zadarte nozdrza niemal odkrywały chrząstkę nosową. Oczy miał wielkie, czarne i dzikie. 
Uszy nieco szpiczaste, zdeformowane, jakby stopione żarem. Nosił czarny kaftan, pelerynę 
z kapturem tego samego koloru i poszarpane spodnie. Jego dłonie i stopy były chude, wyschnięte niczym chrust. Ręce do nadgarstka owijał brudny, postrzępiony bandaż.
      Przewodnik natychmiast wykonał rozkaz. Wybiegł na równinę przed swojego pana. Zaczął węszyć. Poruszał się szybko, zwinnie niczym kot. Wciąż z nosem przy ziemi badał pozostawione, ślady walki.
       Lucyfer szedł za nim. Miał na sobie swoją zbroję z dewerytu w kolorze purpury, 
oraz hełm z wielkimi rogami. Wciąż nosił przewieszoną przez pierś postrzępioną i brudną pelerynę w barwach archanioła chóru cherubinów. Był to ostatni symbol władzy z Edenu, jaki mu pozostał. W dłoni dzierżył swój trójząb.
        - Napastnik był tylko jeden – wysyczał przewodnik.
      Obejrzał pierwsze z rzędu zwłoki, potem następne i jeszcze jedne.
        - To robota znakomitego szermierza – stwierdził. – Widzisz panie te cięcia?
      Wskazał rany na ciele jednego z nieboszczyków.
       - Równe, głębokie – potwierdził Lucyfer. – Precyzyjnie mierzone tak, by zniszczyć narządy wewnętrzne.
      Ci dwaj – tropiciel wskazał ścierwa na ziemi – zginęli pierwsi. Skoczyli przed szereg. Widać nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Tamci – wskazał liczniejszą grupę zwłok, leżących w okręgu – uderzyli kupą, ale napastnik, kimkolwiek był wyrżnął ich mieczem niczym prosiaki. Pozostali próbowali uderzyć szykiem.
      Przewodnik ruszył pochwyconym tropem. Dotknął rozgrzanej ziemi. Podniósł trochę żwiru i ostrożnie liznął czubkiem języka. Wygrzebał niewielki dołek. Wydobył z niego dziwny grot. Powstały, wskutek uderzenia w piasek wyładowania elektrycznego słup stopionego kwarcu.
        - Flugoryt – powiedział. – Ktoś użył silnego zaklęcia bądź modlitwy…
        - Pokaż – Lucyfer wyrwał piorunowiec tropicielowi. – To robota kogoś naprawdę potężnego. Czy mógł tego dokonać ten, którego ścigamy?
        - Nie panie – stwierdził po chwili zastanowienia przewodnik. – To nie wygląda 
na robotę Mefista. Energia, którą władał napastnik jest... zbyt... czysta... Nie pochodzi stąd. Te truchła, to dzieło an'hariel.
       - Panie – wtrącił Rokitus. – Tego z pewnością nie zdołałby zrobić jakiś pierwszy lepszy cherubin. To musiał być archanioł.
       - Powiedz mi coś, czego nie wiem – mruknął Lucyfer. – Znam jednego z tych świętoszkowatych bubków, który jest na tyle szalony, by przybyć, aż tutaj za mną. Ale jemu nigdy nie dadzą szlifów archanielskich…
      D'hariel nie dokończył. Zamarł wyczuwając dziwną energie, nie występującą w tych rejonach. Kazał pozostać na miejscach swoim żołnierzom, sam ruszył w głąb szerokiej rozpadliny. Zatrzymał się pośrodku jaru, kilkadziesiąt metrów, przed szeregiem legionu. Obejrzał skały, okalające dolinę. Nie dostrzegł nikogo. Pomimo tego, że wśród kamieni 
nie było nic widać to wyraźnie czuł obecność przeciwnika.
      - Który to? – Zawołał – ty Michale?
      Odpowiedziało mu jedynie echo. Czujnym wzrokiem śledził uważnie wszelki ruch wśród postrzępionych zboczy skalnego kanionu.
      - Temielu? – Zwołał.
      - Nie zgadłeś – odezwał się archanioł.
      Wysłaniec niebios siedział na bazaltowej, kamiennej półce parę metrów wyżej. Miał 
na sobie czarny, dewerytowy pancerz z niebieskimi wstawkami. Zasłona hełmu zakrywała jego twarz. Wstał, dobył miecza, rozwinął swe błękitne skrzydła, które zafalowały 
w rozgrzanym powietrzu. Wyciągnął dłoń do przodu, w stronę wielkiego, bazaltowego bloku, zwisającego nad doliną.
       - A'Eliom An Imoen! – wypowiedział modlitwę.
     Świetlista błyskawica uderzyła z łoskotem w kamienną półkę, odrywając ją od podłoża. Skała runęła w dolinę wraz ze stertą innych głazów, blokując przejście. Zawał odgrodził Lucyfera od legionistów.
       - No, trochę czasu im zajmie sforsowanie tej przeszkody – rzekł zadowolony z siebie an'hariel. – Mamy teraz chwilkę na to, by spokojnie porozmawiać…
      Zeskoczył w dół. Wylądował parę metrów przed Lucyferem. Przełączył pokrętło 
na hełmie. Ten złożył się automatycznie. Chwycił rękojeść miecza oburącz i przyjął postawę.
      - Proszę, proszę – parsknął z krzywym uśmieszkiem d'hariel – toż to dawny dowódca mej gwardii przybocznej! Widzę, że robisz karierę na mojej klęsce.
      - Kopę lat Lucyferze – rzekł Gabriel. – Nie powiem, bym się cieszył, że cię widzę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz